Z cyklu nieśmiertelnych pytań na social mediowych konferencjach. Głos z sali zagajający prelegenta. – Słyszałam, że A upada, a w jego miejsce będzie B. Co Pan na to?
Prelegent usiłuje sobie przypomnieć czy też gdzieś słyszał. Nie udaje się, stąd mówi co wie. Wie całkiem sporo, ale odpowiedź nie pasuje do postawionej przez pytającą tezy. Niemniej w świat poszedł komunikat, że zapewne A pada, B rośnie i ponad setka uczestników pewnie to zapamięta i przekaże dalej.
W znanej anegdocie o Rosji, w Moskwie na Placu Czewonym rozdawano za darmo Moskwicze. Auto takie. Osobowe. Jakby co. Oczywiście po sprawdzeniu okazało się, że nie w Moskwie, tylko St. Petersburgu. Nie Moskwicze tylko rowery. I nie rozdają, tylko kradną. Taki schemat bywa bardzo podobny w kanonadzie atakujących nas informacji.
Lemowski Gębon czyli internet, dostarczy nam dziś informacji na każdy temat. W czasie rzeczywistym. Jeśli potrafimy posługiwać się hashtagami możemy być wręcz uczestnikiem live określonych wydarzeń. Dziś live to #euromaidan. Nawet bardzo specjalistyczne zagadnienie czy sfera profesjonalna, w skali globalnej nabiera zasięgu przekraczającego granice, a język angielski staje się choćby opisem w abstrakcie. Ponieważ informacja nie zna granic, codziennie agregowana jest w olbrzymich ilościach w social media – mnóstwo ludzi wykorzystuje ją poprzez przetwarzanie, przerabianie – budując własne, atrakcyjne treści w mniej lub bardziej świadomy sposób.
W swiecie e-informacji dominują materiały w języku angielskim, a kraje anglojęzyczne generują ich naprawdę sporo. Materiały w innych językach też są dostępne, ale język narodowy staje się ograniczeniem ich dystrybucji. Świat „obraca” w zasadzie głównie informacją anglojęzyczną. Potężnym kanałem nadawczym jest oczywiście USA, a dzięki prostym narzędziom selekcji informacji typu Flipboard, Zite czy Feedly uzyskujemy dostęp do generowanej wiedzy. Oczywiście amerykańskiej. Która w naszych warunkach często pasuje jak … kwiatek do kożucha.
Fakt, że jankeskie mody pojawiają się w Polsce w bardzo różnych czasokresach. Prawdą jest też to że w walce o atrakcyjną treść na stronie www, wielu woli opracować tekst amerykański, a inni po prostu przetłumaczyć „na żywca”. Bez konsultacji czy pytań do autora. Byle jakoś się kręciło. O tłumaczących i podpisujących się własnym nazwiskiem nie wspomnę – a są i tacy.
Kluczem jednak jest nie tylko fakt metodologii projektów typu „Amerykańscy naukowcy zbadali …„. Albo egzotycznych uniwersytetów szukających sposobów by zaistnieć. Klient amerykański nie jest klientem polskim jak i trendy, charakterystyka insights czy zachowania klientów będą bardzo zróżnicowane. Sfera marketingu podlega temu dość mocno o czym można przekonać się realizując jakiekolwiek badania etnograficzne.
Amerykanie wysyłając w świat materiały content marketingowe, często nie oznaczają, że projekt dotyczy wyłącznie ich obszaru. Wszak kierowane są głównie na teren USA. A że przy okazji przeczyta to paru Polaków, Czechów czy Greków średnio ich interesuje. Ale mechanizm jest podobny jak z zaproszeniami na eventy w Polsce – wielu organizatorów uważa, że nie ma sensu pisac miasta, bo i tak wszyscy wiedzą, że to w Warszawie …
My jednak, jako świadomi czytelnicy – określajmy skąd pochodzi dana informacja. Szczególnie gdy wykorzystujemy ją publicznie, jeśli dotyczy badań, trendów czy weryfikacji hipotez. Nie obawiajmy się podawania prawdziwych źródeł. Ich brak tworzy mętlik, a ten jest pokarmem dla stereotypów. Inaczej w oczekiwaniu na Moskwicza, ukradną nam rower …
Bardzo dziękuję za ten tekst. Wątki z bezmyślnym mieleniem treści, to w mym odczuciu największa z przywar mediów społecznościowych. Może nawet warto byłoby zdefiniować nową jednostkę chorobową związaną z niezdolnością do mentalnego przetworzenia komunikatu (choćby dlatego, że dotyczy on innej sfery kulturowej) przy jednoczesnym dalszym jej powielaniu. Moja propozycja nazwy to „lajkizm”. Dotyka nawet twórczych i trzeźwo myślących ludzi, co wielokrotnie widziałem w FB. Z troską dodam, ze nie wiem, czy nie robi nieodwracalnych szkód w percepcji.